Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/131

Ta strona została przepisana.

— Cerkwie to, przecież ruskie... — zaczął Olko.
— Stul gębę! Cerkiew — to kościół, dom Boży! Nie myślisz chyba, że Bóg moskiewski inszy jest od polskiego? Gdybyś myślał, tobym miał ciebie za poganina, który wierzy w kupę bogów. Bóg — jeden i w jego to domu takie sprośności się dzieją, że gdym ujrzał, kląłem do północka. Źle to jest i za to pomstowanie wypadnie srogie...
Olko westchnął, strapiony.
— Cóż robić tedy? — spytał.
— Jutro wyjdziemy z Kremlu i do naszych przedzierać się poczniemy. Może Bóg doprowadzi szczęśliwie — rzekł Marcinek.
Olko milczał i nieruchomym wzrokiem patrzył na mówiącego.
— Cóżeś zbladł, jak owsiany placek? — zapytał Marcinek.
— Jakżeż teraz pójdziemy? Już na drużynników nie przerobimy się w drugoraz. Gęsto okolili Moskale stolicę...
— Kryć się będziemy i na fortele pójdziemy. Raz kozie śmierć! Ruszymy „per fas, per nefas,[1] byle było u nas“, jak mówił pan Michał Kiełpsz, sąsiad Pokuniński — uspokoił go Marcinek.
Lisowie, nie zwlekając, zaczęli się do drogi sporządzać.
Ubranie dostali takie, że nikt nie mógł je za polski strój wziąć, szable — ruskie, czapy wilcze, kosmate, uszaste.
Siodła mieli o łękach wysokich, jakich też i moskiewscy konniki używali.

Trudniej było zebrać pożywienia na drogę.

  1. Prawdą i nieprawdą.