Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/147

Ta strona została przepisana.

Gdzie się tu nie obrócisz, wszędy miłość, niby grzyb w lesie, wyrasta.
Pobiegł do Olka i jął mu opowiadać o spotkaniu z bojarówną Naścią.
Olko wysłuchał spokojnie i, obojętnie wzruszywszy ramionami, rzekł:
Asinus asinum fricat,[1] jak powiadał ksiądz kapelan w konwikcie naszym!
— Dlaczegóż to niby ja jestem osłem? — spytał Marcinek i pięścią pogroził.
— Boś się zakochał piorunem! Prawda, że dziewa kieby łania, ino pamiętaj, co przysłowie gada: „łatwiej sto pcheł upolować, niż jednej dziewczyny”...
Olek na głos śmiał się i prawił dalej:
— A tej moskiewskiej krasawicy zasię do mnie! Byle chłop, byle czop, byle czapczyskiem śmierdział, aby męża mieć! Spieszno jej...
Zamyślił się i, drapiąc się w głowę, rzekł po chwili:
— A może dla fortelu udać amor, jak się zowie? A później drapnąć?... Eh! nie... Nie godzi się to... nie kawalerska byłaby sprawa... Tfu! Jak to też taka niecna myśl mi mignęła?! Tfu! Tfu! A cóż to ona we mnie upatrzyła, owa Naścieńka? Powiadasz — krasawica?
— Chocia w obraz wstawić! Malowanie!
— Cóż we mnie upatrzyła? — powtórzył Olko zamyślony.
— No, przecież, chłop z ciebie, jak się widzi, i na pysku jesteś strasznie piękny... — mruknął Marcinek.

Asinus asinum fricat — odparł Olek, mrużąc chytre oczy. — Masz chyba dymek w głowie?! Bredzisz, jak kowal w gorączce! Ja — tęgi chłop, toć prawda, bom Lis, jak to zwyczajnie bywa... Ino tego

  1. Osioł osłowi pochlebia.