Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/152

Ta strona została przepisana.

w obozie kniazia — opowiadał Ozorinowi jakiś przybyły ukradkiem do Dubrawy przyjaciel, — a i Mścisławskij obawia się, że tak będzie, bo Lachy luto pomiędzy sobą się gryzą!
Zasmuciła ta wieść młodych Lisów, chociaż wiedzieli, że póki żyją Chodkiewicz i Lisowski, to „gołe ręce“ są tylko przechwałkami moskiewskich wojewodów, ale rozumieli też, że w Kremlu muszą się dziać rzeczy straszne i wobec ojczyzny występne, zdradzieckie.
— Przy hetmanie Chodkiewiczu zgasną ci nasi na Moskwie pułkownicy, jako klecha przed organistą, bo sami Pana Boga by przedali! — mówili chłopcy, bardzo zasmuceni.
— Dość tych amorów! — zawyrokował nagle Olko. — Do swoich przedzierać się — ostatni czas!
Chociaż markotno było Marcinkowi lubą dziewczynę porzucać, jednakże zgodził się z tem i zaczęli obmyślać nową wyprawę.
Olko też jakoś na humorze stracił.
Naścia Ozorinówna, jak to kobieta, potrafiła wprost do serca mu wjechać czwórką koni. Niedarmo to przysłowie mówi:
— Najsroższego zwierzęcia zrozumiesz naturę, białogłowie czort w sercu, drugi wlazł za skórę...
Jak zaczęła bojarówna do młodego Lacha przymilać się, a wzdychać, tak wkońcu zmusiła go do rozmowy, bo Olek długo uciekał od niej, jak djabeł od kropidła.
Sama, o dziewiczym wstydzie zapomniawszy, o kochaniu swojem dla niego rozpowiadała, a tuliła się i płakała tkliwe, tak, że koić jej ból musiał i po złotych włosach głaskał, jak brat siostrę, lub zgoła, niby ojciec córkę.