Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/161

Ta strona została przepisana.

Zaczęli się ściskać, żegnając.
Nie wiedzieli Lisowie, że, ledwo Olek Dubrawę opuścił, przez boczną bramę wyjechał Roman Ozorin i, rozpuściwszy rączego konia, pomknął w przeciwną stronę.
Po wieczerzy Marcinek długo rozmawiał z Krysią, prosząc, aby do drogi dalekiej gotową była, bo lada dzień porzucić muszą dwór bojarski.
— Cudza chata gorsza od kata, słoneczko moje, ptaszyno luba! — mówił junak, całując modre oczy dziewczyny.
— Gotowa będę w mig — odpowiedziała, mrużąc oczy i tuląc się do chłopaka. — Nie boję się niczego, przy tobie wszędzie mi dom i wszędzie radość!
Rozstali się wkrótce, bo już kury po raz drugi piać zaczęły.
Marcinek rzucił się na posłanie. Sen jednak nie przychodził. Jakiś niepokój, ciężkie przeczucie niebezpieczeństwa, niewytłumaczona obawa nie pozwalały junakowi zmrużyć oka.
Nadsłuchiwał przybycia Romana.
Około północy usłyszał Marcinek łomotanie w bramę, głosy kilku ludzi, szczęk kopyt i ciężkie kroki w sieni dworu.
— Z gośćmi, czy co, do kata, powrócił ten łyk? — pomyślał.
Jednak wkrótce wszystko ucichło. Widocznie, przybyli goście rozeszli się po izbach na spoczynek.
Tylko pod oknami świetlicy Marcinka raz jeden zachrzęścił żwir.
Wyjrzał w okno. Ciemna, jesienna noc ukryła wszystko, wiec nic nie dojrzał, a i cisza, niczem niezmącona, zaległa dokoła dworu.