Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/173

Ta strona została przepisana.

— Nikogo niema... Wszyscy pomarli... Przed dwiema niedzielami ostatniego zakopałem w tym oto lochu... syna dumnego bojara Rostopczyna; car Borys go tu zesłał, a później zapomniano o nim... chi! chi! Wchodź, dobry człowieku!
Jaszka z trudem uchylił ciężkie drzwi i opuścił latarkę ku ziemi. Marcinek ujrzał głęboki wąski dół o zboczach, pokrytych pleśnią i strugami sączącej się wody, a na dnie kilka kamieni, strzaskaną misę glinianą, dzban bez ucha i wiązankę czarnej słomy.
— Właź do barłogu, chi! chi! — zaśmiał się znowu Jaszka.
Śmiech był bezmyślny, dziki i straszny.
— Dobrze, inoku uczony, świętobliwy, a tak bardzo skrzywdzony! — odpowiedział chłopak i, niby w przepaść, skoczył, zadzwoniwszy łańcuchem.
— Śmierć... — pomyślał. — Czego mogę się spodziewać po tym szaleńcu?...
Jednak Jaszka nie odchodził. Stał długo, a myślał nad czemś uporczywie, z trudem wiążąc w całość jakieś wspomnienia i resztki wrażeń.
— Przyjdę później, chleba i kaszy przyniosę, wody świeżej... też... Pobieżę teraz zwiedzieć się, co z tamtym drugim czerńcy uczynią... — rzekł spokojniejszym głosem.
— Dziękuję dobry bogobojny ojcze! — zawołał uradowany junak. — Ja ci zaś przyrzekam, że zemsty za twoją krzywdę dokonam! Tak mi dopomóż Bóg!

— Czerńca Sawę ubijesz? On mnie ogniem przypieka, gdy „nieczysty“[1] mnie porywa i hardym się staję? — zapytał Jaszka pochylając się nad dołem.

  1. Szatan.