Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/18

Ta strona została przepisana.

nie macie tu kogo z Białej Rusi, z Inflant? Może, tam są junacy, a nie tchórze, mieszczuchy-pasibrzuchy na wiedźmę dziobatą! Pfy! Pfy! Panowie szlachta.!
Splunął pułkownik i ku bachmatowi oczy swe obrócił, jakgdyby odjechać zamierzał.
— My z Inflant jesteśmy i z Białej Rusi — padły jednocześnie dwa głosy. — Ksawery Lis z Rzeżycy i Jan Haraburda z Lucyna!
— No, i cóż gadać będziecie? — rzucił pytanie pan Kleczkowski.
— My do wojenki od dziadów-pradziadów ochotni jesteśmy, ino... — mruknął sędziwy pan Ksawery.
— Ino co? Wszystko jasne jak słońce! — krzyknął pułkownik.
— Dziury w głowie nam wygadałeś, mości pułkowniku, — odpowiedział starzec, — a rationes zaciągu nie wyłuszczyłeś...
Pan Kleczkowski aż usta otworzył zdumiony.
Siwy pan Lis, nie patrząc na niego, prawił, już do tłumu się zwracając:
— My tam i na wojnę pójdziem i z pięćset koni i pachołów zbrojnych wystawim, jak to Lisy zwyczajnie. Wojowali oni za Henryka Pobożnego, Czechów, Franków, Węgrów do swoich rot wciągając, bo wiedzieli, co czynić mają, kogo i zaco prać. Wojowali przy Królu Jagielle pod Grunwaldem, bo rozumieli, że Krzyżak — luty wróg! Ino teraz trzymamy gębę, jak zaszytą, bo nic nie wiemy, a, waszmości słów słuchając, mruczymy do siebie: Lelum polelum, świstum poświstum... Ot co!
— Jakbyś, sąsiedzie miły, mośdzieju, z gęby mi owe słowa wyłuskał! — zawołał chudy pan Jan Haraburda i, patrząc na pułkownika, dorzucił: