Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/183

Ta strona została przepisana.

Zakołysały się nad otworem dołu dwie latarki i rozległ się gruby, basowy głos Sawy:
— Zaprawdę skończył Lach? Rogaty był nieboszczyk, a nie zdzierżył!
Podszedł bliżej, stanął tuż nad głową „nieboszczyka” i przechylił tłuste cielsko, aby lepiej przyjrzeć się więźniowi.
Marcinek nagle podskoczył, pochwycił go za nogi i poderwał. Z rykiem przerażenia runął opasły czerniec na dno dołu i nawet nie bronił się, bo zabobonny strach przed ożywającym „nieboszczykiem“, którego uważał za wilkołaka, siły mu odebrał.
Marcinkowi też nie chodziło o potyczkę z mnichem, więc porwał rzucony mu przez Jaszkę powróz, w mig skrępował mu nogi i ręce na amen, zdarł habit, kłobuk buty i wtedy dopiero wziął latarkę, świecąc w oczy leżącemu.
— Słuchajno, rudy wieprzu! Pamiętasz jakeś splunął na mnie, skrępowanego łańcuchem? Wtedy przysiągłem samemu sobie, że ci zato rudą brodę twoją wyrwę.
Oparł się Marcinek kolanem w pierś mnicha, zgarnął w obie garście gęste kłaki rudego włosia i szarpnął.
Zawył przeciągle Sawa, a później krzyczeć jął, niby szczekał.
— Szczekasz, rudy psie? — zapytał chłopak. — Czekaj! nie tak jeszcze będziesz śpiewał pięknie. Daruję życie, ale zostaniesz tu. Módl się do Boga, jeżeli twój plugawy głos może dojść do Niego, aby cię na czas znaleziono, bo inaczej umrzesz z głodu, lub szczury urządzą nad tobą stpęy...
Stary mnich ukląkł i pochylił się nad otworem dołu.