Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/184

Ta strona została przepisana.

— I mnie posłuchaj teraz, inoku Sawa! Ty, najciemniejszy z najciemniejszych! Ty — najokrutniejszy z katów! Za krzywdy moje spotka cię straszna kara, albowiem Bóg jest sprawiedliwy Sędzia!
Przebrał się Marcinek za mnicha. Kłobuk aż na same oczy wcisnął i wyszedł za Jaszką.
Ten zatrzasnął drzwi, klucz przekręcił, wrzeciądze i zasuwy na miejsce włożył, kłódki powiesił i mruknął:
— A klucz w polu wyrzucę.
Na dziedzińcu klasztornem nikogo nie spotkali, bo nocy tej Jaszka przy bramie straże trzymał i w kołatkę postukiwał.
Postukał nią po raz ostatni, furtkę klasztorną otworzył i obaj wyszli.
Przed świtem jeszcze doszli do wioski, gdzie mieszkali drużkowie starego mnicha, wzięli konie i powiedzieli, że do Kazania jadą. Sami zaś, pokluczywszy po polu, wyjechali na drogę, gdzie się krzyżowały ślady kopyt i sani. Popędzili konie na północ...
Zakreślając duży łuk i zatrzymując się na wypoczynek i nocleg w „zimowjach“, w małych chatkach lub norach, w ziemi ukrytych, gdzie w zimie przebywają myśliwcy, polujący na sobole, bielki,[1] kuny i niedźwiedzie, zbliżali się do „skitu“ gdzie przebywała panna Krystyna Czaplińska, w trwodze o życie umiłowanego rycerza pędząca smutne, jednostajne dni.
Przybyli tam po zachodzie słońca.

— Późno! — rzekł Jaszka. — Po wieczornem nabożeństwie zakonnice bramę zamykają i nikogo nie wpuszczają. Jutro nad ranem, gdy w dzwony na modlitwę uderzą, pójdziemy... Teraz poszukajmy noclegu!

  1. Wiewiórki.