Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/186

Ta strona została przepisana.

— Klasztor się pali! — zawołał bartnik. — Lachy idą!
Marcinek nie słuchał dalej. W habicie rozwianym i w kłobuku mnisim, wskoczył naoklep na rozsiodłanego konia i, bijąc go nogami, pomknął naprzełaj, przez bór, ku pożarowi, szalejącemu gdzieś za czarną ścianą starych świerków.
Wybiegł na obszerną płaszczyznę i ujrzał woddali klasztor. Płonęły już kopulaste głowice cerkiewek, z trzaskiem głuchym zawaliła się dzwonnica, a po niej wnet strzecha domu zakonników, grzebiąc pod zgliszczami wejście do lochów, gdzie związany leżał rudy inok Sawa.
Przeleciał Marcinek jak strzała równinę, przemknął po lodzie rzekę i, ujrzawszy kilku jeźdźców, biegnących z płonącemi żagwiami, rwał ku nim, jak szalony.
Nareszcie spostrzeżono go. Trzech jeźdźców natychmiast wypuściło konie ku niemu. Jeszcze zdaleka dojrzał Lis uszaste czapy — ableuchy, młotki, wiszące na łękach siodeł, a na długiej spisie jednego z jeźdźców polski proporczyk.
— Nasi! Lisowczyki! — śpiewało w duszy Marcinka, więc gnał konia i pędził, jak obłąkany na spotkanie jeźdźców.
Nareszcie dopadli do siebie.
— Jak się masz, ojczaszku! — rozległ się basowy, dobrze znany głos. — Przecież jest jeden, który nas uczciwie przyjąć może... Dalejże chłopcy, upiec tego czarnego kruka w ogniu jego barłogu, a żywo!
— Panie pułkowrniku Kleczkowski! — wrzasnął nie tyle wystraszony, ile ucieszony Marcinek. — Panie pułkowniku! Toż — to ja... goniec hetmański... z ramienia pana Lisowskiego... naszego wodza... Marcin Lis!...