Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/220

Ta strona została przepisana.

hetmanom do oczu skaczą; królowi grożą wojną, a my, którzy Ruś przebiegliśmy, jak wilkołaki, dla ich magnackiego honoru śmierci w łapy skoczymy? Prędzej się łysa splecie, niż się doczekają jaśniewielmożne psubraty od złotej wolności, psia ich, wraża mać! — huknął Starościak, zupełnie już gniewny.
Zmiarkował jednak, że się zapędził mocno, bo, przecież przy szlachcie te słowa butne wyrzekł, więc w niepewności stał i czekał, co rzekną.
— Prawdę powiedział wachmistrz Starościak! — zadecydował pan Opieński. — Vox populi — vox Dei![1]
Znacznie uspokoiły te rozmowy prostacze serce młodego rycerza. Modlił się gorąco i przed obliczem niewidzialnego Pana świata przysięgał dokonać nowych czynów rozlicznych dla dobra i sławy ojczyzny, gdy los przywiedzie go do niej — umiłowanej, wytęsknionej.
Tymczasem dalsze zagony dla Stroganowych czynił, zapuszczając się za łańcuch gór Uralskich i wpadając do stepów Kirgizkich. Szczególnie okrutnym był dla Piegiej Hordy zdradzieckiej, samego carzyka ich pojmał i śmiercią pokarał, stada zagarnął i do pobliskich osiedli stroganowskich pognał.
Stał się postrachem od Lodowatego oceanu do piaszczystych łach Kaspijskiego morza. Imię jego znali pogańcy i na sam odgłos jego drżeli. Gdy się zjawiać wybiegali z darami bogatemi, czołami strzemienia jego dotykali i, biorąc za uzdę konia, prowadzili straszliwego rycerza tam, gdzie leżały pokłady ziemi złotodajnej, kamienie barwne, skały w miedź, srebro, ołów i żelazo bogate.

Wielkie, niezliczone skarby posiadał Stroganow, zebrane rękami i szablą polskiego rycerza. Jak syna,

  1. Głos ludu — głos Boga.