Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/226

Ta strona została przepisana.

— Czegóż ty ślepie na mnie wypychasz?
Obojętnie wzruszył ramionami junak i odparł spokojnie:
— Dziwuję się i dziwuję!
— A czegóż to się dziwujesz?
— Jakże się nie dziwować? — odparł Lis. — Taki zbójnik, jak ty, taki oczajdusza, rzeźnik, pies nieczysty rabuś, a chodzisz na wolności? Nozdrzy ci kat nie wyrwał, na czole nie wypalił żelazem znaku „ostrogu”, palców nie odrąbał? Nie! Tyś nie Piechonka, bo takiego wisielca na szlemieniu[1] można oglądać, nie zaś przy stole z ludźmi uczciwymi.
Zerwał się watażka z ławy, zębami zgrzytać począł i palce kurczyć i prostować, niby ptak drapieżny.
— Oj! bratcy, bratcy, źle z nim zaraz będzie!... Ja z niego sieczkę zrobię... Dawajcie mi szablę! Migiem!
— Słuchajno, ty, pachołku, chamie, zbóju tchórzliwy, wychodź na dwór, bo juchą twoją nie chcę babrać izby. Wyjdziesz, czy nie? Bo jeśli nie pójdziesz, to ja cię kułakiem zatłukę, jak szczenię!
— Oj, bratcy! Ja pójdę z nim na dwór, a wy ujrzycie, co ja z niego zrobię. Mać radna jego nie pozna!
Wyszli na dwór. Księżyc świecił dobrze, bo w pełnię wszedł.
— No, opryszku, stawaj i dziękuj Bogu, że z uczciwej ręki zginiesz! — rzekł rycerz.

— Oj, co ja z ciebie zrobię! — przez zęby syknął watażka i ciął w straszliwym zamachu, chcąc odrazu skończyć z przeciwnikiem.

  1. Poprzeczna belka szubienicy.