Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/237

Ta strona została przepisana.

Wybiegł jak szalony, na podwórze i krzyknął aż zahuczało po całym dworze:
— Starościak, bywaj migiem!
Rozanielony, mocno podpity wachmistrz wyrósł przed rycerzem i w oczy groźne, zrozpaczone patrzył, wąsiskami ruszając.
— Czuj duch! — myślał, — coś się tu święci...
— Konie kulbacz i do ganku prowadź! Dwa siodłane, dwa luzem pójdą! Migiem!... — krzyknął junak.
Ledwie zdążył szablę przypiąć, pistolety za pas zatknąć, już zaszczękały podkowy czterech koni i wachmistrz srogi stanął przed gankiem.
— Marcinku... synku! — płakała pani Barbara. — dokąd jedziesz? Ostań!...
— Nie ustrzegliście dla mnie kochania mego! — rzekł ponuro. — Krzywdę mi wyrządziliście i nowy ból zadaliście! Jadę, aby odbić lub pomstować... Nie zmogły mnie dalekie krainy i krocie wraże, na rodzinnej ziemi przyjdzie lec z przekleństwem. Ech!...
Smagnął po koniu i zniknął na załamaniu ulicy.
Za nim pędził, prowadząc luzaki, srogi Mazur, lecz nie oglądał się nawet, choć czuł, że biegną za nim rozkochane oczy dziewek służebnych.
Tak też i było. Wypadły za bramę i patrzyły za nim.
Patrzyły i chlipały cienko, cieniuśko...
W domu zaś zapanowały trwoga, żal.
Siwy jak gołąb, pan Ksawery chodził po całym domu i w czoło się raz po raz pukał, niby pytał kogoś, ukrytego w niem, czy aby jest w domu i czy nie doradzi?
Pan Karol wzdychał i wysysał gorzką smołę z cybucha, który dawno zgasł. Nawet nie czuł szlachcic brzydkiego smaku czarnego sosu fajczanego, namyślał się i sprawę ważył na wsze strony.