Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/242

Ta strona została przepisana.

czy starościanka wspominała o naszych zaręczynach przed obliczem Boga, który widzi i rozsądzi ową sprawę?
Pan starosta, ujrzawszy przybladłe, groźne oblicze młodego rycerza, a o znakomitości rodu i zamożności gościa posłyszawszy, zmiękł nieco i odparł krótko:
— No, tak... mówiła... Aleś przepadł waćpan bez wieści... Dziewka, sam wiesz, kruchsza od szkła weneckiego materja — innego sobie oblubieńca upatrzyła... voluntas Dei,[1] przeciw której bezsilny jest człek! Pociesz się więc i w inną stronę oczy swoje i afekty zwróć, kawalerze!
Wił się junak, jak na torturach, bo każde słowo starosty było niby żelazo rozpalone, niby ostry grot, piołun i żółć.
— Czy panna Krystyna po własnej woli męża sobie obrała? — spytał znowu rycerz, a gdy pan Czapliński pokraśniał ze złości i ostre chciał wyrzec słowo, tak przenikliwie spojrzał na szlachcica, że ten spokorniał nagle i odpowiedział niepewnym głosem:
— Któżby tam zniewalał dziewczynę!... Sama... zgodę dała...
Marcin Lis odrazu się uspokoił, nawet uśmiechnął.
— No, to i ja o rękę panny starościanki pokornie waszmość pana proszę i przysięgam dobrym dlań synem być! — rzekł.
Powstał i nisko do kolan starosty się schylił.
Wybuchnął głośnym śmiechem, pan Czapliński i odparł:

— Nie dla psa kiełbasa, mopanku! Bywalec widzę z ciebie, co dwa razy był na wiatraku, a raz w kościele! Ostro sobie poczynasz i audaciter![2] Toś od swoich hultajów lisowczyków takowe mores[3] przejął? Dobre one na Rusi, w obozie samozwańców, nie w Rzeczypospolitej, waść!

  1. Wola Boża.
  2. Śmiało.
  3. Obyczaje.