Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/246

Ta strona została przepisana.

odjadę, sczeznę z oczu; jeżeli za mną, ty odjedziesz bez słowa!
— Nie! — wyrwało się Bethlenowi. — Nigdy!
— No, to i tak zgoda! — uśmiechnął się rycerz. — Tedy nie odkładajmy na później tego, co dziś zrobić można! Spotkamy się za miastem z szablami w garści. Wiech Bóg rozsądzi nasz spór...
— Gut! — rzekł Bethlen po namyśle. — Ino nie dziś, a jutro, o świcie... Poślę do ciebie zaufanego dworzanina. On ci powie, gdzie spotkać się mamy.
— Dobra! — kiwnął głową junak. — Do jutra przeto!
Skłonił się przed panami i wyszedł. Radowało się teraz rycerskie serce, bo czuło, że ta, dla której biło ono tak potężnie, zdobyta zostanie.
Graf Bethlen po wyjściu rycerza długo milczał i coś kombinował.
Nareszcie podniósł długi nos i spytał:
— Słyszałem ja, dostojny panie, że gdy owi lisowczycy po powrocie z wojny moskiewskiej tak zaciężyli na dobrach królewskich i duchownych, to tu i ówdzie infamję na nich rzucono?
— Tak było z lisowczykami i swawolnemi kupami wojskowemi, — potwierdził starosta.
— Tedy takiego infamisa, poza prawem pozostawionego, można ubić bezkarnie, bo to, proszę, obawiam się, że miłościwy pan będzie krzyw na mnie, gdy usiekę tego szlachetkę... — mówił graf Bethlen. — Może sąd wypadnie, gwałt, krzyki?
— Gdzietam! — zawołał pan Czapliński. — Prawo, stosowane do swawolnych wojsk, mówi wyraźnie „Fur, latro, incendiarius, viarum depopulator et praedo ubique capiatur et deteneatur”. Gdyby takiego inny infamis zabił łacnoby do rekuperowania swojej czci