Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/249

Ta strona została przepisana.

— Ma tu do mnie przybyć sługa od pewnego człeka z którym będę się rąbał o świcie. Wprowadzisz go do mnie.
— Wedle rozkazu! — obojętnym głosem odrzekł wachmistrz.
Uśmiechnął się rycerz i spytał:
— A cóż to asan ani pary z gęby nie wypuści i nie zapyta, z kim się będę bił, jak się ów mąż nazywa?
— Bo ja już sam wiem, że się nazywa — nieboszczyk — odparł z obojętnością Starościak.
Oboje się zaśmiali.
Pewien był swego komendanta Mazur bitny i nawet wąsów nie nasrożył.
Do izby zapukano. Przez drzwi wetknął głowę pachołek stajenny.
— Panie wachmistrzu — rzekł do Starościaka i ręką nań kiwnął.
— Koń wam jeden z uwięzi się urwał i po rynku haruje!
— A psia jego mać! To, pewnikiem, karek białonogi! — zamruczał Mazur. — Straszliwie zapędliwy ogierek!
Wybiegli z pachołkiem, usługającym przy stajni zajazdu, i jęli łapać ogiera. Prowadząc go, Starościak nagle podniósł głowę i jął nadsłuchiwać. Wyraźnie doszedł go odgłos strzału. Pojedyńczy... głuchy... Niezgodnie padł w jednym z domów pobliskich.
Ktoś z mieszkańców niebacznie wypalił! — pomyślał Starościak i nagłe spostrzegł rosłego człowieka, Szybko wybiegającego z sieni zajazdu.
Różne myśli zakotłowały się w głowie lisowczyka.
— Hm! — mruknął do siebie. — Poczekaj, pogadam z tobą... tak, dla ciekawości...