Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/255

Ta strona została przepisana.

W półciemnej izbie, gdzie chory junak przebywał, cicho było, jak w grobie. Rycerz leżał spokojny, nie uskarżał się i nie złorzeczył nikomu.
Spowiadał się codziennie, bo czuł, że śmierć stoi nad wezgłowiem jego łoża, a chciał, jako chrześcijanin na sąd Boży stanąć.
Pani Barbara, wychudła, zsiniała i zrozpaczona, ręce łamiąc, do syna nieraz przypadała i szeptała gorąco:
— Zacóż Bóg nas tak straszliwie nawiedził?
Marcin wtedy surowo patrzył na matkę i mówił cicho:
— Snać na wojnie ubiłem kogoś, kto Bogu miłym był. Za to... owa kara ciężka i Boże pomstowanie...
Słysząc te słowa, do klęczącej przy synu pani Barbary zbliżała się młoda niewiasta o słodkiem obliczu, podnosiła, pocieszała staruszkę łagodnemi słowy, a później pochylała się nad chorym i mówiła poważnym, natchnionym głosem:
— Miłościw jest Pan na wysokości i drogami nieznanemi prowadzi nas do szczęśliwości. Zaiste powiadam wam, iżem żadnej łzy nie uroniła, bo oto wierzę, że przeminą dni kary i dopustu Bożego i powróci siła, podniesie się Marcinek... Luby mój, słoneczko złote, ufaj w miłosierdzie Boże!
— Krzysiu, Krzystko słodka... — szeptał junak i rzewnie wpatrywał się w modre oczy umiłowanej dziewczyny, za którą oto teraz umierał powoli, w męce i tęsknicy.
W męce i tęsknicy... Nie o sobie jednak myślał i troskał się młody rycerz.
Inne, stokroć cięższe i boleśniejsze myśli gnębiły go zatruwały duszę.
Oto przyszło nowe zwątpienie, czy aby nie zgrzeszył wojsku sławnem, lecz okrutnem i samowolnem