Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/258

Ta strona została przepisana.

— Czy waćpanna dobrze słyszała, com mówił? — spytał.
— Słyszałam coś waćpan rzeknąć raczył, — odpowiedziała — ino nie lekarzy, tylko wyroki Boga nieodzowne pozostają. Ja zaś wierzę, że Marcinek żyw będzie i do zdrowia dojdzie!
Widząc, że pan Karol milczy, odeszła do chorego. Szlachcic zaczął przypominać sobie, jak to się wszystko z tą dziewczyną cichą i słodką stało.
Przybyła do Witebska i za przyszłą żonę syna jego się podała. Chciała czekać na przybycie jego, a gdy on i pani Barbara dawno opłakali go i nawet msze żałobne odprawiali, o spokój duszy Marcina prosząc Najwyższego, Krysia twierdziła, że on — żyw i powróci.
Nie uwierzył dziewczynie pan Karol i, dochodzeń unikając, oraz zatargu z możnym starostą, do ojca Krysię odesłał. Ona zaś, odjeżdżając, płakała i mówiła:
— Dobrodzieju, rodzicielu luby mego Marcinka umiłowanego, pożałujesz gorzko swego czynu! Wielkie nieszczęście spadnie teraz na nas, już rychło, ino patrzeć!...
I stało się nieszczęście tak wielkie, że rok ten za dziesięć stanął.
Po postrzeleniu junaka i rozmowie pana Karola ze starostą rawskim, panem Czaplińskim, w cztery oczy, panna wnet do domu Lisów zjechała i chorego już nie odstępowała.
Stała się oto panna Krzysia, ta potulna, cicha i słodka dziewczyna, pociechą i otuchą dla pani Barbary zrozpaczonej i dla stroskanego ojca.
Ona jedna nie rozpaczała, troski łzawej nie miała i nadziei nie traciła.