Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/275

Ta strona została przepisana.

Zwiedział się, że, skoro hetmani się zjadą, król, acz krzyw na senatorów i komisarzy za tak pośpieszny pokój, po powrocie swoim ze Lwowa, ucztę wielką dla nich gotuje na zamku i rycerstwo całe, co znamienitsze, zwołać zamierza.
Tak się też stało drugiej zaraz niedzieli.
Pan Marcin odnalazł swoich druhów wojennych, Jerzego Rzeczyckiego i Rusinowskiego, który po ciężkiej ranie przy osobie hetmana Stanisława Lubomirskiego pozostał.
Na przyjęciu królewskiem trzymał się razem z nimi, a tak sprawą pokierował, że do uczty zasiadł obok grafa Bethlena, który przy jego stole honory, jako dworzanin pałacowy, czynił. Naprzeciwko siebie zaś miał pan Marcin swoich druhów.
Graf nie poznał junaka, uprzejmie spoglądał na niego i rozmową gładką bawił.
Nagle, gdy się uciszyło przy stole, bo rycerstwo do jadła przypadło, rozległ się głos młodego rycerza:
— Panie grafie, jakżeż się to dzieje, iż nie w wieży siedzisz, ino pośród cnych ludzi ważysz się obracać?
Wszyscy podnieśli głowy, a Bethlen zbladł i zaniemówił.
— Rzekłem to, boć to ty, panie grafie, na mnie zabójcę najemnego pchnąłeś, a ten mnie postrzelił luto. Zaprzecz, grafie!
— Ten kawaler... oszalał... — wyjąkał dworak.
— Powtórz raz jeszcze, szlachetny grafie, głośniej, abym mógł ci na to po swojemu odpowiedzieć... naodlew! — zaśmiał się junak. — N-no!
Bethlen, blady i drżący, nic nie mówił, a wtedy Lis spokojnie rzekł:
— Dobra! Rozumiesz teraz, kim jesteś i za kogo