Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/277

Ta strona została przepisana.

— Pocóżeś go ucapił? — pytali wachmistrza.
— Sobaka uciekać chciał z Warszawy, tak ja go tu dla pewności przytaszczyłem — odpowiedział imć Starościak, wąsy srodze jeżąc.
— A tak! — odezwał się pan Marcin. — Wachmistrzowi pieczę nad nim oddałem, aby mi się nie wymknął, bo to śliski i przemyślny gad.
Zwracając się do grafa, rzekł uprzejmie:
— W kompanji przyjemniej nam będzie za Ujazdów razem jechać na tany, gdzie nam szabelki zagrają skoczną pergameszkę.[1]
Zamknięto Bethlena w osobnej komorze, a srogi Mazur na czatach stanął i co chwila mruczał:
— Ej ziec, siepeknę cię!
Zaraz po śniadaniu wyjechali do Ujazdowa, gdzie za gajem spotkali dwuch panów, zaproszonych na świadków dla Bethlena przez starostę urzędowskiego. Byli to starosta orszański, Aleksander Sapieha i Pac, Wojewodzie witebski.
— Czy dostojny graf, na tak zacnych kawalerów, jako świadków swoich, przystaje łaskawie? — pytał pan Marcin.
— Przy... przystaję... — odparł dworak struchlały, niczem pień starej wierzby nad stawem.
Podano szable i przeciwnicy stanęli naprzeciwko siebie.
Imć Starościak nawet nie poszedł okiem rzucić na bitwę panów; przy siodle komendanta coś majstrował, bo wiedział, że, tylko patrzeć, nazad pojadą, a tu, nuż, popręg puści, albo strzemiona!

Po drugiem złożeniu się, pan Marcin „głową“[2] trupem położył grafa.

  1. Taniec włoski.
  2. Cios szablą.