Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/38

Ta strona została przepisana.

Oznaczać to miało „niedołęgę”, lecz kogo tak nazwał pan Sapieha: księcia Janusza, czy podpitego pana Hłaskę, tego i sam nie wiedział.
Wprost był nieswój z gniewu i musiał pofolgować swemu wzburzeniu.
Szlachta tymczasem, jak to zwykle szlachta, wpadła w dobry humor i piła na nic niepomna.
Co chwila zrywały się wiwaty na cześć króla jegomości, hetmanów Żółkiewskiego i Chodkiewicza, pana Aleksandra Gąsiewskiego, dzielnie trzymającego się na Kremlinie, pana Lisowskiego i rodu Lisów, którzy tak śmiele i wspaniale dziś powagą go swoją osłonili i wsparli.
Ujrzawszy kanclerza, ucztująca brać otoczyła go z wzniesionemi kubkami i hałłakowała, aż okna dzwoniły i pająki bujać się zaczęły na łańcuchach:
— Niech żyje kanclerz litewski, szczery rycerz i statysta! Niech żyje pan Lew Sapieha, wierny syn ojczyzny! Vivat! Vivat ad multos annos![1]
Sapieha pokraśniał i, biorąc od nadbiegającego pana Wańkowicza srebrny puhar z małmazją, podniósł go wysoko nad głową i zakrzyknął donośnie:
— Na zdrowie miłego naszym sercom gospodarza! Na zdrowie wasze, mili bracia!
Ktoś usiłował zaintonować pieśń biesiadną, lecz czkawka go dławiła, więc zanurzył wąsy do konwi z miodem i pił naumór.
Wielka ochota ogarnęła szlachtę Litwy i Białej Rusi, a nikt nie wiedział, skąd i dlaczego to przyszło?
Może tylko jeden młody księżyna rozumiał więcej od innych.
Jasnym, dobrotliwym wzrokiem spoglądał dokoła, uśmiechał się i, dotykając paciorków różańca, szeptał:

Populus integer vitae scelerisque purus![2]

  1. Na długie lata.
  2. Naród nieskazitelny w życiu i czysty od zbrodni.