Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/54

Ta strona została przepisana.

— Waść tam hulałeś pod Wiazmą i na szlaku Desneńskim, a tu zaszły wypadki, qui cumulum patientiae affere[1] mogą, chociażbym aniołem był! — zawołał pan Chodkiewicz i w desperacji pięścią w stół uderzył. — Słuchaj ino, waść!
Hetman pochylił się ku Lisowskiemu i, dobitnie wymawiając słowo po słowie, mówił:
— Pożarskij i Trubeckoj coraz bardziej gnębią Gąsiewskiego i co dnia nowe szturmy do murów kremlińskich przypuszczają. Już tam i ludu za mało i spiży u naszych niemasz nijakiej, bo psy, koty i szczury pojedli i o umarłych się swarzą nawet. Nasi aljanci — Sołtyków i kneź Mścisławskij na ostatnie pismo marszałka koronnego nie odpisali. Widzę w tem, że oczy w inną stronę — do Pożarskiego, którego na Rusi mają za zbawcę ojczyzny, zwrócili. Podobno w Kremlu dogorywa starosta uświacki...
— Pan Jan-Piotr Sapieha umiera?! — zakrzyknął pułkownik i porwał się z ławy.
— Tak! — odpowiedział ze smutkiem pan Chodkiewicz. — Mam takowe wieści...
— Dawny wódz, później kombatant i druh, aczkolwiek bywało, że do oczu sobie skakaliśmy! Dzielny rycerz, wierny Polak... — szepnął pułkownik.
— Wiem o tem — rzekł hetman — toż on niewiele więcej od czterdziestu wiosen liczy, a już trzydzieści dużych bitew wygrał, pomniejszych potyczek nie licząc! Znałem go i w obecnej potrzebie zbrakło mi go, oj, zbrakło! Tacy teraz tylko mogą ojczyznę piersiami swemi osłonić...

Lisowski rękami twarz sczerniałą ścisnął i cicho szeptał:

  1. Które mogą dopełnić miary cierpliwości.