Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/62

Ta strona została przepisana.

Pan Chodkiewicz głowę na złożone na stole ręce opuścił i długo milczał.
— Niechże tak będze! — szepnął nareszcie. — Raz jeszcze spróbuję. A może tobie, mości pułkowniku, coś wskórać się uda na dworze królewskim... Przychodź po list za godzinę! Czołem, mości pułkowniku!
Panu Lisowskiemu oczy błysnęły dziką radością, lecz nic nie powiedział. Skłonił się tylko i, dzwoniąc ostrogami, zniknął za drzwiami.
— Hej, tam, który! — zawołał hetman i klasnął w dłonie.
Wbiegł pachołek i stanął przy progu.
— Gońca do mnie! A żywo!
Pan Chodkiewicz zaczął chodzić po komnacie, w palce trzaskał i czoło wysokie tarł. Pismo do króla układał w myślach wierny syn Polski, zamierzając w półszwedzkiem sercu Zygmunta Wazy miłość dla ziemi Piastów i Jagiellonów obudzić.
Stanął przed oknem, w które tłukł i siekł zimny deszcz jesienny.
Słyszał pan Chodkiewicz, że goniec moskiewski wszedł i stanął przy drzwiach, lecz nie oglądał się na niego.
Jakiś lęk, nieznany tej twardej duszy żołnierskiej, dręczył teraz hetmana, niby zła wieszczba, przeczucie dążącej klęski.
Wytrzymał chwilę długą, aż poszedł ku gońcowi, surowy wzrok wbijając w wylękłą twarz Moskala.
— Ktoś zacz? — rzucił krótkie pytanie i brwi groźnie namarszczył.
— Setnik Klim Ustinow z drużyny przybocznej kniazia Dymitra Pożarskiego... z pismem do hetmana — wybełkotał goniec.