Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/83

Ta strona została przepisana.

— Słuchaj! — rzekł do niego. — Masz dukata, a gdy goście z kuźni powrócą do izby, powiedz im, że chcę się do kompanji zaprosić. A teraz pierzynę dawaj i siennik dla pachołka. Koniom obroku dosyta nasyp, a terlic nie zdejmij czasem, bo zgrzane mocno!
— Aj — aj — aj! Czyż ja to mało rycerskich koni u siebie miał? — kręcił głową żyd, wybiegając z izby.
Pan Lisowski usłyszał po chwili głosy za ścianą.
Tajemniczy młodzieńcy powrócili z kuźni.
Jeden z nich mówił wesołym głosem:
— Kowale z nas nietędzy, mili moi! Może młot za lekki, nie podręczny, bo co uderzę, — na placek żelazisko rozbiję! No, ale podkowy taki są i wcale nie byle jakie... Do Smoleńska zdzierżą.
Pan Lisowski szybko otworzył drzwi i wszedł.
— Czołem, waszmościom! — rzekł, uważnie rozglądając się po izbie.
Ujrzał trzech wyrostków o twarzach dzieciaków. Jednak były to dzieciaki zuchwałe, zadzierzyste i czupurne.
Jeden z nich natychmiast podszedł do pułkownika i spytał groźnie:
— Ktoś zacz? Poco wchodzisz bez opowiedzenia się?
Lisowski się zaśmiał.
— Komuż miałem się opowiedzieć, gdy hajduków nie macie przy sobie? Jestem Aleksander...
— A bądźże nawet królem Zygmuntem! — przerwał wyrostek. — Nic tu po waści...
Jakby piorun trząsł w pułkownika. Zawirował w powietrzu, porwany jakąś potężną mocą i wypadł z izby, niby kamień, ciśnięty z procy.
— Dobranoc jegomości! — rozległy się drwiące głosy z poza ściany.