Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/88

Ta strona została przepisana.

— Mówiłem, że setny to ród! — rzekł wesoło Lisowski. — Znam ja jednego z nich. Zaraz się z nimi rozmówię.
Pan Lisowski poszedł do kancelarji i, stanąwszy przed oknem, rzekł grzecznym, chociaż drwiącym głosem:
— Jestem pułkownik Lisowski. Waszmościowie chcieli mi sprawę swoją wyłuszczyć? Bardzo proszę! Słucham!
To mówiąc, wszedł do kancelarji i nagle parsknął głośnym śmiechem.
Ujrzał bowiem groźny pułkownik trzech wyrostków barczystych, walką zagrzanych, a teraz wylękłych, niemal drżących i bladych.
Jeden z nich nagle zatoczył się i upadł na ławę, szepcząc dygocącemi wargami:
— Hetman Lisowski!... Hetman Lisowski! — Rad jestem waćpana bliżej poznać! — ze śmiechem zawołał pułkownik. — W karczmie nie miałem czasu zapytać o godność. Z kim-że to proszę mam zaszczyt?
— Jestem... jestem... Mar... Marcin Lis... — jąkał się chłopak, wylękłym wzrokiem patrząc na rycerza.
— A ci kawalerowie?
— Też Lisy... stryjeczni moi... Olko i Jan... Zbiegliśmy z domu do wojska, bo rodzice nie dali zezwolenia... My zaś wysiedzieć po dworach i konwiktach nie możemy... Garście mamy... i ochotę...
— Aha! — zgodził się Lisowski.
— ...i szablą robić sposobni... na wojnę iść chcemy... pod pana hetmana znakiem — zakończył chłopak i w oczy pułkownika patrzył błagalnie.
— Pod moim znakiem? — zapytał Lisowski. — Bardzo się to waćpanom chwali, ino pocóż tyle swoich znaków na skórze moich ludzi porobiliście?...