Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/99

Ta strona została przepisana.

Z twarzy bił mu blask niezwykły, a z oczu, zawsze ponurych i groźnych, płynęła radość kojąca i łagodna.
— Jutro przed świtem wyjdę ze Smoleńska, a dziś po nocy wybiegnie jedna chorągiew moja pod Strójnowskim, — zaczął mówić. — Gońców pewnych dam do pana Gąsiewskiego.
To mówiąc otworzył okno i krzyknął do trzymającego konie Kozaka:
— Hunia, leć do kwatery i młodych Lisów, co wam wczoraj boki połamali, wołaj duchem! Z kopyta!
W kilka minut później trzech wyrostków stanęło przed panami.
Lisowski mówił do hetmana:
— Pewny jestem tych młodzianów, że potrafią pismo waszej dostojności naszym w Moskwie doręczyć. Sprawa to niełatwa i o głowę zaważyć może łacno. Suponuję jednak, że fantazja kawalerska i spryt szczęśliwie imć Lisów do pana Gąsiewskiego doprowadzą.
Wyrostki stali nieruchomi, zapatrzeni, tylko oczy im błyszczały jak młodym wilkom, i drgały wargi.
— Gotowi jesteście, waszmościowie? — zapytał pan Chodkiewicz, spoglądając życzliwie na młodzików.
— Gotowim! — odparli ochoczo, chórem.
— Znam Lisów! Dobra krew... — dorzucił hetman. — W lignickiej bitwie polegli przy boku Henryka Pobożnego, Piastowicza.
— Przodek nasz, Wacław Lis, cało wyszedł z owej bitwy i chanów znacznych na głowę pobił... — poprawił go Marcin Lis i głową chełpliwie potrząsnął.
— Drugi zaś przodek Jaksa z Targowiska w pierwszym szeregu Grunwaldczyków walczył, jako jeden z dziewięciu najsławniejszych rycerzy — dodał Jan.