Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.

ogniska. Zrobiło się tak gorąco, że chłopak nawet kurtę rozpiął i grube odwinął onucze.
Umiał chłopak radzić sobie z zimnem. Nie darmo przecież od maleńkości wędrował z pasterzami na połoniny i tam, pod niebem, watry niecił od pierwszych dni wiosennych aż do przymrozków jesiennych budując szałasy i „szatry“ — o jedynej ścianie, pochylonej ku płonącemu ognisku.
Ciepło rozchodziło mu się po kościach, mrużył klejące się oczy i wrzucał suche, smolne gałęzie do ognia, a płomień ogarniał je natychmiast parą siwą i pożerał, liżąc tysiącem czerwonych ozorów.
Pożerał!...
A to mięso dzicze wciąż twarde jeszcze było, chociaż woda w kotle kipiała i bulgotała.
Zniecierpliwiony i głodny palcami wydobył mięso. Krając je na kawałki przypiekał tuż nad węglami i jadł, głośno chrzęszcząc mocnymi zębami, mlaszcząc chciwie wargami i dmuchając w poparzone palce.
Ściemniło się w kniei na dobre. Na gałęziach świerków pełgały czerwone połyski ognia i jego blaskiem zarumieniony od dołu wznosił się coraz wyżej słup dymu nad watrą i wybiwszy się ponad bór długo stał bez ruchu w stężałym od mrozu powietrzu.
Nagle chłopak gwałtownie uniósł głowę i począł nasłuchiwać.
Miał zaciśnięte mocno szczęki i tak przymrużone oczy, że spod opuszczonych powiek błyskały mu tylko dwie czerwone iskierki w źrenicach. Dłoń ostrożnie sięgnęła po topór i przyciągnęła go bliżej.
Skądś z głębi ostępu biegło głośne hukanie.
Chłopak przestał jeść i powracając głowę to w jedną, to w drugą stronę słuchał, rozmyślając nad tym, kto