Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

uwagę Bogdanko Komarnicki, przez puszczę biegła dość szeroka przesieka.
Jechali długo. Zmierzch już zapadać poczynał. Chłopcy od dawna stracili poczucie czasu, gdyż związani mocno i zmarznięci na kość wisieli na bokach końskich, zdrętwiali i prawie nieprzytomni.
Nagle na zakręcie drogi ujrzeli długą szopę, a przed nią płonące ognisko, przy którym kręcili się jacyś ludzie.
Hajducy zaczęli pokrzykiwać głośno.
Od szopy odpowiadano im hukaniem.
— Hej, tak właśnie pohukują się po połoninach juhasi-pasterze — mignęła Andrzejkowi myśl i zasmuciła go, bo z całą jaskrawością zrozumiał teraz, że są w niewoli i że niewiadomo, co z nimi zrobią te „czarne gęby“ paskudne.
Oddział hajduków podjechał tymczasem do szopy. Jeźdźcy schodzili z siodeł. Do związanych chłopaków zbliżyli się jacyś ludzie i stłoczywszy się rozglądali ich z ciekawością.
— Zważcie ino, takie to młode, a już w zbójnikach chadzają... — powiedział jeden ze stojących, przypatrując się okrytej soplami krwi twarzy Waśka. — Zubaste, widać, szczuki... gołymi łapskami wziąć się bez bitwy nie dały!
— Oho! Pewno że tak! Czyście, panie, widzieli ilu hajduków popsowali? Jednego, słysz, na śmierć zasiekli toporem — dodał inny.
Chłopcy nie mogli głosu wydobyć z gardzieli. Nieznani ludzie mówili po polsku. Pierwszy oprzytomniał Andrzejko i zawołał zachrypniętym głosem:
— Ludzie dobrzy, my — nie zbójniki, my — Polacy, co po osiedlach obronnych siedzą z woli królewskiej... My do zasiek po grani na nartach szli, a ci napadli na