Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ho-ho-ho! — dotoczyło się po siwiejącej od mgły rzece.
— Są! — mruknął chłopak do towarzyszy i odpowiedział na okrzyk — Ho-ho!
Posłyszał po chwili łoskot nóg wskakujących do łodzi ludzi, zakładanych wioseł i miarowy ich plusk. Z oparów wynurzyło się duże czółno z masztem, owiniętym żaglem. Dwóch ludzi chyliło się siedząc na wiosłach a czworo innych rozmieściło się na dziobie i na rufie, koło steru. Za chwilę jeden z nich bosakiem uczepił się burty Bogdankowej łodzi.
— Jesteś przecie... tyś mądry chłop... Zwiedziałeś się o wszystkim? Gadaj, a prędko! — padały krótkie słowa i pytania.
— Ano... ano... — pomrukiwał opieszale chłopak. — W naszej chorągwi teraz jest już dziesięć sta koni i trzydzieści sta kuszników pieszych a armat tom zliczyć nie mógł: może piędziesięć, może siedemdziesięć... Strach jakie wielkie... a kule to jak głowy człowiecze...
Bogdanko mówił wszystko leniwym, powolnym, prostackim głosem, udawał, że ziewa, to znów że się przeraża, a potem czochrał się pod pachami i drapał się w głowę, ale bystre jego oczy góralskie zaglądały wszędzie, szperały po łodzi i czegoś szukały. Nagle wyciągnął rękę przed siebie i krzyknął wystraszonym głosem:
— Na Bożyca, a tam co takiego?
Wszyscy obejrzeli się, a siedzący przy sterze rudy człowiek o zezowatych, wyłupiastych oczach i sinej bliznie przez nos i policzek szybko się podniósł z ławy i jął się wpatrywać w ciemny brzeg i czarną ścianę lasu.
Bogdanek natychmiast przechylił się przez burtę i zajrzał pod pokładzik na rufie, gdzie już przedtem coś mu zamajaczyło na chwilę. Teraz rozejrzał wyraźnie bla-