Strona:F. A. Ossendowski - Postrach gór.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

Dziewucha ledwie ujrzała młodego gospodarza, klasnęła w dłonie, wydała zduszony okrzyk i skamieniała.
Jerzy był bardzo z siebie zadowolony i wdzięczny Rozalce za jej szczery zachwyt dla jego osoby, postawy i wyglądu, bo widział w tym uznanie nie lada. Przecież Rozalka kawał świata zwiedziła, pracując przez rok we Lwowie i Przemyślu.
Koło godziny ósmej Brzeziński, pożegnawszy domowników, wyszedł za bramę obejścia.
Jesienna, bezksiężycowa noc była czarna jak wnętrze komina. Żaden błysk nie rozświetlał ciemności.
Grażda Brzezińskich stała nad rzeką, na skraju rozrzuconej po górach wsi.
Do domu sołtysa musiał przejść co najmniej ze dwa kilometry. Onysym osiedlił się bowiem nad Jawornickim Potokiem, na zboczu Łysej Kiczery.
Jesień wypadła sucha, więc Jerzy szedł szybko, nie obawiając się, że zabłoci na glanc wyczyszczone przez Rozalkę buty.
Szedł, pogwizdując „Pierwszą Brygadę“, wesoły jak szczygieł i pełen różnych figlów.
Już dochodził do huculskiego wiszącego mostu, przerzuconego przez potok, gdy posłyszał ciche wołanie:
— O-o-o-o... Jur, Jur!
Zatrzymał się i obejrzał wokół. Głos był niewieści, o tym nie wątpił.
Któż by to wołał nań po imieniu?
Uśmiechnął się chytrze.
— Hej, niejedna tu zapewne pamięta mnie jeszcze... nie daleko szukając, choćby ta sołtysowa Paraska! Coś by tam mógł o tym opowiedzieć potoczek Jawornicki i łapy świerkowe na Kiczerze!
— O-o-o-o! Jur, Jur... — dobiegło powtórne wołanie.
W mroku białym pasmem majaczyła ścieżka, ale z prawa i z lewa panowała ciemność. Nawet krzaków leszczyny nie mógł rozejrzeć Jerzy, nawet wysokie buki i resztę boru świerkowego bez śladu pochłonął czarny mrok.
— Cóż u czarta! — dziwił się Jerzy. — Któraż to dziewucha w taką noc sama błąka się po łąkach i zaroślach? A może i nie sama? E-e, musi być sama, bo inaczej nie wołałaby na mnie!