Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

mi się nie stanie. Strzelam celnie, na nartach biegam szybko i wytrwale, psy mam dobre, łowcze... Hej tam, nic mi nie będzie!
— Niech Wielki Duch... — rozpoczęła zwykłe błogosławieństwo dziewczyna, lecz Muto nie słuchał już.
Wsiadł do sanek i rzucił okiem na swoje bagaże. Dwie strzelby... piła... podręczna torba z nabojami, prochem i kulami... druga z prowjantem... kociołek — wszystko w porządku!
Podniósł długą, cienką tykę, którą laplandczycy kierują reniferami, obejrzał się raz jeszcze na dom, przed którym nikogo już nie było, bo odprowadzanie na łowy uważane jest za zły znak, i krzyknął chrapliwym głosem:
— Ninosto! Naprzód!
Ran ruszył z miejsca i drobnym truchtem skierował się w stronę lasu, który zdawał się być szarą ścianą, podnoszącą się nad białą równiną, tonącą jeszcze w mętach przedświtu.
Psy, spuściwszy ogony, biegły za sankami, węsząc i prychając.
Gdy chłopak wjechał do lasu, ogarnął go mrok, lecz Ran, nie zwalniając biegu, pędził naprzód, zręcznie omijając przysypane śniegiem kłody i pnie. Muto nie kierował reniferem i nie poganiał go. Rozumne zwierzę odrazu zwęszyło ślad innego jelenia. Ujrzawszy brózdę od płozów niedawno przebiegających tu sanek, samo dążyło tam, gdzie na małego łowcę czekał stary, jednooki Sajda, przyjaciel i towarzysz wypraw chorego Samutana.
Słońce stało już dość wysoko, gdy nagle odezwał się Wou.