Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.

mi przerwały grubą warstwę torfu i dotarły do czarnej, gnijącej wody. W różnych miejscach ciągnęły się pasma haszczy wiklinowych i małych wzgórz, nagich i ośnieżonych.
Rozglądając się po okolicy, Muto spostrzegł błękitną smugę dymu, podnoszącą się z poza zarośli.
— Człowiek... — pomyślał chłopak. — Któżby to mógł być? Co tu robi?
Przyjrzawszy się dobrze, dostrzegł wierzchołek szałasu. Nie wątpił już, że nieznany człowiek zatrzymał się na równinie dla łowów. Ujrzał go wreszcie.
Miał długie, wąskie narty i biegł szybko, migając pomiędzy krzakami.
Czarny pies poprzedzał go, a widocznie dobry był to, prawdziwie łowczy szpic, bo zatrzymał się, podniósł głowę, a wiatr przyniósł odgłosy jego szczekania.
Czarny piesek zwęszył Nao i Muta i zwracał na nich uwagę swego pana.
Nieznajomy łowiec, przykrywszy oczy dłonią, patrzał w stronę puszczy i, chociaż nie mógł dojrzeć chłopaka, machnął ręką przyjaźnie.
Muto postanowił odwiedzić sąsiada i jął ślizgać się zboczem urwiska.
Wkrótce wybiegł na równinę i dążył na dym.
Nao, warcząc ciągle, biegła za nim.
Chłopak znalazł nieznajomego przed szałasem.
Zawieszał właśnie nad ogniskiem duży czajnik.
Muto zdziwił się niewymownie. Człowiek ten nie miał tu ani „kiereży“, ani worów i tobołów. Cały dobytek jego składał się ze strzelby, małej torby i czajnika.