Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

Ta okoliczność wprawiła w zdumienie małego łowca. Stał i szeroko rozwartemi oczyma rozglądał się wokół.
Nieznajomy uśmiechnął się nieznacznie i zaczął mówić.
Dobrze władał mową laplandzką, lecz Muto pochwycił wszakże cudzoziemskie brzmienie głosu.
— Pozdrawiam ciebie, mały przyjacielu! — mówił nieznajomy. — Wielka to radość spotkać dobrego człowieka na takiem odludziu! Dziwisz się, zapewne, patrząc na mój marny szałas i brak sanek, renifera i tobołów. Muszę ci wytłumaczyć, abyś nie brał mnie za zbiegłego z więzienia złoczyńcę, czy coś w tym rodzaju!
Nieznajomy zaśmiał się, a Muto już nie wątpił, że widzi przed sobą obcokrajowca. Mówił zbyt dużo naraz i śmiał się za głośno ten człowiek, posiadający czarnego szpica, podejrzliwie obwąchującego Nao.
— Jestem lekarzem... jechałem ze swoim pomocnikiem w stronę Koły, bo tam, podobno wybuchnął szkorbut... — ciągnął nieznajomy. — Mieliśmy zanocować w Agaracie, lecz dowiedziałem się, że w obozowiskach nad Warzugą są też chorzy ludzie. Posłałem tam felczera, a sam pozostałem tu do jutra. Lubię polowanie na pardwy, chłopaku, a tu właśnie piesek mego przewodnika spłoszył kilka stad...
Muto zrozumiał teraz, skąd się tu wziął ten gadatliwy człowiek bez tobołów i „kiereżi“, i zamyślił się głęboko, patrząc na niego.
— Wielki Duch posłał mi tego cudzoziemca! — pomyślał i, zwracając ku nieznajomemu rozradowaną twarz, zawołał: