Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/58

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie wszedł odrazu do wąwozu, lecz z nawisającego nad nim urwiska oglądał go uważnie.
Nic nadzwyczajnego nie spostrzegł narazie.
Uspokojony już ruszył ku swemu szałasowi, zatrzymał się jednak wkrótce, gdyż psy obwąchiwały ziemię niespokojnie. Chłopak spostrzegł jakiś ślad. Przypominał odciśniętą na śniegu bosą stopę ludzką.
Widział kilka już razy podobne ślady, gdy polował z ojcem na tundrze murmańskiej.
Nie wątpił, że przez wąwóz przechodził niedźwiedź.
— Dlaczego „bury“ nie śpi w barłogu? — zdumiał się chłopak.
Niedoświadczony Muto nie wiedział, że podczas lekkiej zimy niektóre niedźwiedzie opuszczają swe ciepłe legowisko i błąkają się po lesie głodne i niezwykle złe.
Chłopiec zbliżył się do szałasu i wydał okrzyk przerażenia. Wejście, założone żerdziami i przyciśnięte sporym klocem drzewa, stało otworem. Wyciągnięte z wnętrza torby skórzane leżały poszarpane. Na śniegu były porozrzucane w nieładzie naboje, blaszanki z prochem, talerze, miski i inny sprzęt. Znikły worki ze słoniną i sucharami, a zgnieciona i pogięta puszka z cukrem była pusta. Jakiś nieznany bandyta i rabuś podarł na strzępy nawet skóry jelenie, używane przez chłopaka na pościel.
Włosy zjeżyły mu się na głowie, gdy przypomniał sobie o Ranie.
Pobiegł do chlewa, lecz westchnął z ulgą.
Renifer, ujrzawszy swego pana, zaryczał łagodnie.