Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak! — mruknął. Chcę, czy nie chcę, a wracać muszę! Na szczęście, przywiozę obfitą zdobycz!
Wkrótce wlazł do szałasu i jako tako ułożył się na poszarpanych skórach.
Paliła go żądza zemsty nad niedźwiedziem-rabusiem, a taka wściekłość zawładnęła nim, że nie mógł usnąć i, wyszedłszy ze schroniska, usiadł przy ognisku.
Ran, niezamknięty w chlewie, stał wpobliżu z opuszczonym łbem. Oświetlony czerwonemi połyskami ognia, drzemał.
Psy, zwinąwszy się koło ogniska, spały, co chwila strzygąc uszami.
Cisza panowała w wąwozie, i nic jej nie mąciło, gdyż nie dobiegały tu nocne głosy puszczy.
Nagle psy zerwały się z głośnem szczekaniem i pomknęły ku czeluści jaru.
Ran podniósł głowę i chrapliwie pociągnął powietrze.
Zapewne poczuł wroga, bo jął tupać racicami i groźnie potrząsać rogatą głową.
Gdzieś wysoko, nad krawędzią wąwozu, rozległ się głuchy poryk, po chwili zaś — basowe mruczenie; kilka grudek śniegu i kamyki potoczyły się po stromem zboczu jaru.
Muto porwał za karabin i spojrzał wgórę.
Uspokoiło się tam nagle. Umilkło szczekanie psów. Szpice powróciły, merdając opuszczonemi ogonami. Pokładły się znów i już nie wszczynały alarmu.
Posiedziawszy przy ogniu, Muto wszedł do szałasu i, rzuciwszy się na posłanie, mruknął:
— Jeżeli nie dziś, to — jutro.
Usnął wkrótce.