Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/241

Ta strona została uwierzytelniona.

wiklin, powykręcanych, jak sploty bijących się wężów.
Cisza stała się jeszcze głębsza i potężniejsza.
Raziło nawet brzęczenie komarów i szmer pełznącego po łodydze trzciny żuka-rogacza.
Znikły ostatnie gońce zachodzącego słońca, i cisza wszechwładnie objęła ziemię.
Nagle z oddali dopłynęła na falach ciszy i padającego zmroku krótka basowa a donośna zwrotka. Znowu cisza, a potem nowa zwrotka już bliżej, głośniej i jakieś odgłosy, szmer i echa ruchu.
Niewysoko nad trzęsawiskiem, wyciągnąwszy się w trójkąt, jak ostrze strzały, leciał klucz gęsi. Wprawne oko naliczyło trzydzieści dwa ptaki. Lecący na przedzie dowódca zrzadka spokojnie a donośnie „trąbił“ basowym o trzech tonach głosem, jakby uspokajając lub namawiając do czegoś.
Zagrzmiał pierwszy strzał. Padł jak piorun i zmącił, stargał, zakotłował ciszę. Zaszumiały zgorszone szuwary, na błotach i jeziorach trwożnie krzyknęły i zerwały się hałaśliwie kaczki, gwizdnęły gdzieś blisko mknące w przerażeniu kuliki, zajęczała krzykliwie szara mewa jeziorna, a z góry, bezładnie bijąc o powietrze jednem skrzydłem, szybko spadała duża, dzika gęś. Klucz, ponuro pokrzykując, pionowo wzbijał się wyżej, prostując swój szyk i, wyciągając się w ruchomy, falujący sznur, jak lecąca pajęczyna jesienna, jął z szybkością oddalać się od zdradzieckiego jeziora. Polowanie się rozpoczęło...
Grzmiały strzały ze wszystkich zasadzek, widziałem lub słyszałem padające ptaki. Trzy razy musiałem powracać po świeże naboje ze swej kryjówki do obozu.