Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kawalarz z tego księdza Minstera! — zaśmiał się pan Swen. — Wie przecież, że zbrodniarze idą do piekła, prościuteńko, szerokim traktem, galopem, a zawraca im głowę na pożegnanie... dla porządku. Dobra też ta marność życia! Jakeśmy to popijali nieraz, smacznie zajadali i opowiadali sobie wesołe historyjki z księżulkiem Minsterem! Pamiętacie, Pink?
— Pamiętam, a jakże — pamiętam, panie dyrektorze! — zarechotał drewnianym śmiechem chudy Pink. — Zabawny też ten doktór Wolley! Nie wiadomo poco wysłuchiwał i opukiwał skazanego i z radością stwierdzał, że serce robi o dwadzieścia, a nawet dwadzieścia pięć uderzeń więcej niż zwykle... Tylko Strengler nic nigdy nie mówił. Naciągał powoli swoje niciane rękawiczki i czekał spokojnie, aż prokurator każe mu zarzucić stryczek na szyję zbrodniarza, no — i skończyć z nim na zawsze...
— Strengler — bardzo elegancki i porządny człowiek, — zgodził się pan Swen.
— Podoba mi się system jego roboty! Gdzie te dobre czasy?
Dyrektor ziewnął znowu i zaczął przeglądać podane mu przez Pinka papiery.
— Dawaj pan te numery do zwolnienia! — mruknął nareszcie.
Pomocnik zdjął trąbkę telefonu i kazał dozorcom przyprowadzić Nr. 253-ci i Nr. 13-ty.
W tej właśnie chwili wszedł urzędnik i oznajmił:
— Ksiądz Minster chciałby się widzieć z p. dyrektorem.
— O wilku mowa, a wilk tuż! — ze śmiechem zawołał p. Swen. — Prosić! Prosić!