Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

— Sprzedaj jakiej łysej babie warkocz! — krzyknął mu z głębi rumu Otto Lowe.
Lecz kuk wysoko cenił tę tradycyjną ozdobę chińskiej głowy i rozstać się z nią nie chciał za żadną cenę.
— Zamień warkocz na skórkę zająca! — poradził mu, przebiegając, Ikonen.
Chińczyk się obraził, bo uważał zająca za najbardziej pogardzane zwierzę.
— Uczykan jest nieczyste, niedobre bydlę! — mruczał, wygrażając Finnowi pięścią.
Nareszcie Nilsen kazał zamknąć i szczelnie pokryć podwójnym brezentem magazyn, oznajmiwszy Samojedom, że nic już do sprzedania nie posiada.
Pitt Hardful podczas jarmarku na „Witeziu“, jak się wyrażał, zaprzyjaźnił się z miejscową starszyzną, ująwszy ją podarunkami i lekami na reumatyzm, zwykłą chorobę rybaków i myśliwych. Dowiedział się o różnych ważnych na przyszłość rzeczach, o kraju i jego bogactwach, zawarłszy ustną, potwierdzoną wieczystą przysięgą umowę handlową na rok przyszły.
Gdy starszy mechanik Michał Skalny zatelefonował z hali maszynowej na mostek kapitański, że maszyna gotowa, Nilsen kazał wyciągać kotwicę, ryknął syreną szonera i, otoczony flotylą odprowadzających czółen tubylczych, wziął ryzę na zachód.
Ledwie szoner zdążył pozostawić za rufą wyspę Diksona, lekka bryza prawie nagle przeszła w szturm. Wszystko się zmieszało i skłębiło — mgła, unosząca się nad Oceanem, wysoko wylatujące bałwany, bryzgi, piana i z hałasem rozbijane dziobem „Witezia“ tafle kry.
Statek miotał się, jak oszalały, pod smagającą go dmą i kładł się to na prawą to na lewą burtę. Potoki słonej, spienionej wody przelewały się przez pokład i wdzierały