Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy kapitan urządza próbę, czy podejrzenia jego rozwiały się? — myślał Pitt, prowadząc osłabionego, chwiejącego się na nogach Lowego.
Pomógł mu położyć się do łóżka, starannie nakrył i postawił na stoliku ciężki okrętowy kubek z wodą.
— Teraz już wszystko, Lowe! — mruknął sztorman. — Leżcie, śpijcie i jak najprędzej zapomnijcie o swoich sińcach!
— Dziękuję wam, sztormanie! — gorąco szepnął Lowe. — Dziękuję... Nie wiecie nawet, coście dla mnie zrobili! Życie przede mną otworzyliście!... Zapaliliście dla mnie słońce w mroku... Wskrzesiliście nadzieję... Uratowaliście mi życie!... Dziękuję, dziękuję! Nigdy tego nie zapomnę!... Umrę za was, jeżeli zajdzie potrzeba, lub jeżeli wy tego zażądacie!
Głos Lowego zmienił się do niepoznania. Stał się dźwięczny i miękki, a nuta szczerości i wdzięczność namiętna zdradziły kobietę.
— Upiliście się, towarzyszu! — rzekł Pitt, pokrywając śmiechem zmieszanie. — Zrobiłem to, co uczyniłby nasz kapitan, mechanik lub kuk. Przesadzacie!
— O, nie! — zawołał Lowe, i Pitt nie zdążył się opamiętać, gdy majtek schwycił jego rękę i zaczął okrywać ją pocałunkami. — Wy — jasne słońce!
Duże oczy Lowego napełniły się łzami, usta drżały.
— Upiliście się — nic innego! — mruknął sztorman. — Śpijcie! Odchodzę...
Zamknął drzwi i wyszedł na pokład.
Wzrok jego spotkał się z jarzącemi źrenicami Olafa Nilsena. Kapitan wcisnął głęboko na czoło zydwester, a z pod jego ronda ponurym ogniem błyskały czarne, skośne oczy.