Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.

— Może nawet święci tak wyglądali, albo nawet apostołowie Chrystusa... — z trwogą i rozrzewnieniem nieraz myślał Norweg.
Majtkowie „Witezia“, przyglądający się podejrzliwie nowemu sztormanowi, ujrzeli w nim wkrótce siłę wrogą, a przynajmniej obcą. Nie mogli bowiem ci ciemni ludzie, nieraz w życiu dopuszczający się różnych, często krwawych zbrodni, zrozumieć wysiłku Pitta w kierunku wprowadzenia swoich nowych towarzyszy na drogę uczciwego życia, o którem tak marzył i którego pragnął.
Zaczęli go wkrótce nienawidzieć, ukrywając to w strachu przed kapitanem. Stało się to wtedy, gdy zauważyli niezawodny wpływ sztormana na Nilsena. Groziło to tym ludziom nowemi powikłaniami życiowemi. Olaf Nilsen mógł porzucić raz nazawsze dawny półkaperski, półprzemytniczy proceder, dający tak świetne zyski całej bandzie, mógł stać się zwykłym szyprem handlowego statku, a wtedy trzeba byłoby każdemu z ludzi załogi wylegitymować się, stanąć w szeregu zwykłych, prawem nie ściganych obywateli tego lub innego kraju. Tymczasem ciemna przeszłość marynarzy „Witezia“ nie rokowała po temu żadnej nadziei. Dla nich na całej kuli ziemskiej nie było bardziej bezpiecznego miejsca nad dek „Witezia“, na krótki czas wchodzącego do portów, a na długo znikającego w pustyni Oceanu i rzadko odwiedzanych mórz.
Z powrotem Olafa Nilsena do życia „białych szyprów“ byliby porzuceni na łaskę losu, a prawo karne niezawodnie nałożyłoby na nich swoją surową dłoń. Majaczyły przed oczami tych „wilków i panter morskich“ mroczne mury i kraty więzienne, a czasami w nocy ci nieznani zbrodniarze miotać się zaczynali, gdy w sennej marze wypływały przed nimi ohydne zarysy szubienicy.