Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

Zdawało się, że zgraja wściekłych wilków z wyciem i zgrzytem zębów opadła niedźwiedzia. Nie zdążyli nawet zadać mu jednego ciosu, ani odskoczyć od niego, gdy w powietrzu mignęły mocarne ramiona Kaszuba i zmiotły wszystko, co miały przed sobą.
Padł ze strzaskanemi żebrami i złamaną ręką Udo Ikonen, leżał, oddając krew ustami, Hadejnen, ugodzony pięścią w pierś. Bosman i Christiansen zmykali do czeladni, podnosząc ręce do góry i wołając o miłosierdzie.
Mikołaj Skalny nigdy nie przyjmował udziału w bójkach po szynkach, bo się upijał odrazu po wyjściu na brzeg i spał, jak kamień. Zresztą był usposobienia cichego, nie lubił gwałtownych ruchów i krzyku, bo to zmuszało go do czynów, nie wchodzących w zakres jego obowiązków okrętowych.
Teraz czeladź „Witezia“ po raz pierwszy przekonała się, czego może dokonać ten siłacz, łamiący podkowy i rozrywający blachę, jak starą gazetę.
Skalny obejrzał się, czy niema jeszcze jakiego przeciwnika, i gwizdnął. Z rufy wybiegli Polacy z bronią w ręku.
— Towarzysze! — rzekł Kaszub. — Wyciągnijcie za łby z forkasztelu Rybę i Christiansena, zwiążcie im ręce i przyprowadźcie tu...
Polacy kopnęli się ku czeladni, tylko Walicki pozostał i zaczął oglądać leżącego na pokładzie Pitta.
— O, psia krew! — zawołał. — Przedziurawili ci bandyci sztormanowi pierś i zranili w lewe udo... Ciężka rana, bo płuco przebite...
Tymczasem od dzioba „Witezia“ rozległy się krzyki, przekleństwa bosmana i Christiansena, a po nich drwiący głos Ludy: