Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

— Oj! Cicho, owieczki, bo wpakują kulkę za ucho! Nie wyskrobiecie jej potem, juchy! No, tak. Dobrze! I poco tyle hałasu z powodu takiego drobiazgu? Teraz marsz, naprzód!
— Wszyscy znowu jesteśmy w kupie! — zaśmiał się Sanicki, podprowadzając związanych jeńców.
Olaf Nilsen, zwolniony przez Skalnego, siedział na zwiniętej cumie, blady i ponury.
— Podług obyczaju morskiego na pokładzie swego okrętu jestem sędzią, mającym prawo kary śmierci, — rzekł głuchym głosem. — Ikonen oskarżał mnie o to, że byłem piratem, a więc dobrze! Kapitanów rozbójników morskich nazywano death-masterami. Będę nim, jeżeli zajdzie potrzeba. Teraz zaś zamierzam sądzić. Związać podsądnych Udo Ikonena i Hadejnena i postawić ich przede mną razem z innymi buntownikami.
Gdy czterech majtków starej załogi stanęło przed groźnem obliczem kapitana, Nilsen uważnie przyjrzał się każdemu zosobna i spytał:
— A gdzie jest ten żółty wąż — Tun-Lee?
Nikt go jednak nie widział. Nie znaleziono go ani w kambuzie, ani przy kotłach.
— Nie ucieknie! — mruknął zdumiony kapitan. — Znajdziemy go później!
Odetchnął ciężko i, ocierając pot z czoła, rzekł:
— Czy macie mi jeszcze co innego do zarzucenia oprócz tego, com wysłuchał od was po zdradzieckiej, tchórzliwej salwie do mnie i sztormana?
Związani marynarze milczeli.
— Rozumiem tedy, że wypowiedzieliście wszystko, ja zaś zarzuciłem kłam waszym oskarżeniom. Przyczyny dla buntu nie było... Usprawiedliwienia dla was niema. Brońcie się, jeżeli możecie, Słucham was!