Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

mu zamiatać podłogi, prać bieliznę, czyścić ohydne, cuchnące lokale. Stefan milczał i wszystko znosił bez skargi i protestu.
— Lecz wtedy byłem aresztantem Nr. 13 i tylko! — mignęła mu myśl. — A teraz? Jakiem prawem ten naczelny dozorca śmie tak się odzywać o nim, gdy jest wolnym człowiekiem. Sąd wyznacza karę na odpokutowanie za wszystkie błędy. Po dokonaniu wymiaru sprawiedliwości nikt nie ma prawa pogardliwie odzywać się o byłym aresztancie! Jeżeli zaś kara nie oczyszcza zbrodniarza w oczach społeczeństwa, wtedy precz z sądem! Bo to — zbrodnia, znęcanie się nad duszą ludzką, tortury najstraszniejsze! Anarchiczny pomysł! Znowu Swen miał rację!... Jednak...
Myśli te przemknęły przez mózg Stefana, nim dozorca zdążył schylić się i podnieść papiery, rozsypane po posadzce.
Stefan postąpił kilka kroków naprzód i stanąwszy przed dyrektorem więzienia, na pozór spokojnym głosem rzekł:
— Panie Swen! Mówię do pana w tej chwili nie jako N. 13-ty, lecz jako Eryk Stefan. Niech pan mnie uważnie wysłucha... Nie zawsze wracają do więzienia „zgniłe latorośle“ i dziedziczni zbrodniarze. Co do mnie — obiecuję panu, że się spotkamy z panem, lecz nie w tych murach, a przy innych okolicznościach. Mam nadzieję, że wtedy panu będzie bardzo zależało na mnie.
Zdumiony dyrektor, który już zapomniał o zajściu z Nr. 253-im i Nr. 13-tym, podniósł na mówiącego oczy i, zakląwszy z przyzwyczajenia więziennego siarczyście, wybuchnął bezczelnym śmiechem.
— Do kata! Wyobrażam sobie, jaką znalazłbym u ciebie protekcję, przyjacielu!