Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.

gaczach — tych wielkich skąpcach i samotnikach, w chwilach wybuchu radości i siły niepohamowanej rzucających w ciżbę ludzką pełnemi garściami brylanty swego genjuszu, wonne kwiaty talentu i wylewających potoki gorącej miłości dla wszystkich... dla całego świata; płoną wtedy oni boską radością, lecz pozostają obojętni na to, kto podniesie te kwiaty i klejnoty, kto napełni swój złoty kubek lub glinianą misę winem ich serca, obojętni, jak chmura, roniąca krople ożywczego deszczu na piękną, dumną różę i na drobny kwiatek skalnego wrzosu! Prawdę mówił mój ojciec... jeżeli tak myślał.
Elza długo milczała, zapatrzona i zasłuchana. W jej duszy brzmiały jeszcze słowa Eryka — wikinga i anioła.
— Cóż powiesz, matko? — zapytał Eryk.
— Jestem skromnym wrzosem skalnym, lecz i na mnie spadła kropla życiodajnego deszczu! — szepnęła. — Pamiętam wszystko i nigdy nie zapomnę ani o reniferach, nie lękliwych śmierci, idących w dal nieznaną, ani o lemingach, zwalczających ogień, głębokie, wartkie nurty rzek i wysokie, mocne mury, ani o łabędziach białych, lecących hen! do ciepłego morza — po szczęście!...
Eryk zdumiał... Wszystko pojęła, sercem i rozumem ogarnęła milcząca, spokojna kobieta, żona rybaka. Była jak bazaltowa skała Oesterwaago. Pozostawała niezwalczona pod ciosami miotających się fal, lecz w jej piersi każdy uderzający w nią wał pozostawiał ślad niezatarty. Pamiętała o nim, czuła go dotkliwie, boleśnie przez wieki całe...
— Zły czy dobry siew rzuciłem do duszy tej kobiety? — myślał z trwogą Eryk i, żeby rozproszyć wrażenia, zaczynał opowiadać o życiu w wielkich miastach, gdzie