Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/46

Ta strona została przepisana.

jękliwe, niespokojne dźwięki bałałajek. Chór śpiewał znaną pieśń biesiadną. Gdy przebrzmiała ostatnia jej zwrotka, cyganie, nastroiwszy instrumenty, czekali na komendę. Pułkownik dał znak Sziszkinowi. Stary cygan uśmiechnął się i podniósł nad głową gitarę. Chór zaśpiewał teraz jakąś tęskną, ponurą pieśń, pełną łkań, westchnień, nieuchwytnych dążeń, mglistej nadziei.
— Słyszy pan? — szepnął Palen. — Ta pieśń zawiera w sobie całą historję tego zagadkowego ludu! Cyganie?... Co to jest? Skąd przywędrowali do Europy? Dlaczego nie chcą mieć nad głowami stałego dachu? Ciągnie ich ku sobie niezmierzony step, dzikie przełęcze górskie, uroczyska leśne... Skąd ta miłość do wolności, niczem nie skrępowanej? Rządzą się własnem prawem, mają swego króla i swój własny sąd. Chełpią się tem że pochodzą od władców Egiptu i nazywają siebie „faraonami“. Uprawiają czary, przechowują gusła całego świata, napomykają nieraz, że wyszli z nieznanych, tajemniczych wąwozów himalajskich, że są uczniami wielkich magów i że musi powrócić czas ich świetności!
Była to pieśń niezmiernie długa; wtórowały jej bałałajki i gitary. Niby wycie mroźnego wichru na stepie bez kresu, niby szmer śnieżycy i szloch zamieci, niby dalekie, wielogłose echo w załamaniach szczelin skalnych; pomruk boru, szelest trzcin nad uśpionem jeziorem, plusk fali, wybiegającej na piasczysty zdziar, i nagle — huk bijącego w stary dąb piorunu; odgłosy grzmotu; toczące się z łomotem kamienne lawiny i... — martwa cisza; jakgdyby natura zaczaiła się w lęku bezwładnym, w oczekiwaniu klęski straszliwej, wszystko niszczącej, groźnej