Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Trębacz cesarski.djvu/260

Ta strona została uwierzytelniona.

Uśmiechnęło mu się wielkie, mieniące się błyskami barwnemi, niby garść drogich kamieni, szczęście miłości...
Byłoby go pochłonęło, jak słodka, promienna toń...
Lecz znów zapadła zasłona i znowu poszedł młodzieniec na spotkanie mamiącej zorzy, szybko w ciemną noc przechodzącej.
Bitwy, nadzieje namiętne, gorycz zwątpienia, jad oburzenia przeciwko wodzom, klęski i... beznadzieja, która niby mętne, siwe opary nad moczarami, nie przepuszczała żadnego jasnego promyka.
W tych zimnych, ślepych skłębieniach mgły ponurej zbłąkała się dusza Lisa.
Do niczego nie dążył już, o niczem nie marzył, wtłoczył na dno serca wspomnienia o dziewczynie umiłowanej, bo wydawała mu się teraz majakiem sennem, zjawą promienną w szarym półzmroku bez świtu; odrzucił, jak łachman zbyteczny, własne szczęście; pragnął jedynie śmierci i resztkami świadomości usiłował śmierć swoją poprzedzić czynami nie sławnemi, bo cóż wobec męki długiego, gorzkiego umierania znaczyła sława? — lecz takiemi, któreby do ostatniego tchu służyły sprawie, istniejącej dla niego i uważanej za świętą, sprawiedliwą, jedyną...
Przybywszy do Warszawy, nie kwapił się z napisaniem listu do Juljanny.
— Poco? — myślał. — Cóż jej opowiem? Czyż mam prawo mówić jej o miłości swojej? Miłość? Gdzież ona jest? Przywaliły ją ciężkiemi głazami troski nieskończone i ból... Jakiem prawem miałbym