Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 01 - Męczeńska włóczęga.djvu/153

Ta strona została uwierzytelniona.

można było znaleźć miejsca dogodnego do popasu, ani też drzewa na ognisko; dopiero około dziewiątej godziny gdzieś daleko w stepie błysnął ogień. Wraz z agronomem, pozostawiwszy wtyle cały oddział, skierowałem się w tamtą stronę, w przypuszczeniu, że musi to być niezawodnie jakaś jurta mongolska, w której na tę noc urządzimy obóz.
Przejechawszy galopem około dwóch kilometrów, rzeczywiście zobaczyliśmy grupę ubogich jurt pasterskich. Zdziwiło nas, że nikt nie wybiega na nasze spotkanie, i że zwykła zgraja czarnych, złych psów dotąd nas nie zwęszyła, nie goniła naszych koni, chwytając je za nogi i ogony, i usiłując ściągnąć nas z siodeł. Przecież widzieliśmy ogień zdaleka? Więc muszą tu być ludzie!
Zeskoczyliśmy z koni i poszliśmy w stronę najbliższej jurty. Byliśmy o kilka kroków od niej, gdy odchyliła się płachta, stanowiąca drzwi, i z jurty wybiegło dwóch Rosjan. Jeden z nich z wielkiego rewolweru kolta dał do nas ognia, lecz trafił w siodło, zraniwszy w grzbiet mego konia. Położyłem go trupem ze swego mauzera, zaś drugiego towarzysza, który ucie-