Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/028

Ta strona została przepisana.

— No... mówię dlatego, ponieważ wszyscy wiedzą...
— Co?
Qu’ il te fait la cour.
(Czy zauważyłaś, że jeśli się chce powiedzieć jakie bezeceństwo, albo osłodzić jaką pigułkę, to najczęściej mówi się to po francusku).
— A więc?
Qu’ il te fait la cour.
Wstrząsam lekko ramionami. Ona zaraz szybko dodaje:
— Ach!... pour le bon motif...
Aluzja do mego rozwodu i możności wyjścia za mąż.
Dystyngowanie uśmiecham się słodko-kwaśno.
— Jakże mogłoby być inaczej.
Maryla, która także często otwiera komnaty Safony, a lękam się, czy nie jest na punkcie zgubienia do nich klucza, przeraża się.
— No... ależ tak... tak...
— Więc cóż ten Halski?
— Wyjechał.
— Gdzie?
— Nach Warschau.
Widzę, że jej okrągła bródka dygoce. Ma ochotę powiedzieć mi coś przykrego.
A ja mam ochotę to usłyszeć.
— Po co?
— No... z odczytem.
— A!
— Ale i...
— No... no...
Z pruderją usta sznuruje. Wiem, że to będzie coś z szóstego przykazania.
— Bo.. Halski ma tam stałą metresę.
— Co?
— No... kogoś... jakąś damę.
Całą siłą woli jestem zimna i nieposzlakowanie zacna.
— Moja droga — taka istota przedewszystkiem nie może być dama...
— Przepraszam cię, mówią, że to zupełnie uczciwa osoba...
— Skoro to mówią, to już nie jest uczciwa. O mnie, o tobie tego nie mówią, bo jest to rzecz tak pewna, jak się nie mówi, że o świcie słońce wschodzi. Ta osoba nie zasługuje na to, abyśmy się nią zajmowały.
— Tak, my... ale Halski?
— Ach, moja droga, i on w takim wypadku nie zasługuje na zajmowanie się nim.