Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/126

Ta strona została przepisana.

chowały jeszcze odcisk jej ciała, przypomniało jej chwile, w których rzeczywiście omdlewała w uścisku i oddechu Halskiego.
Dreszcz przebiegł ją od stóp do głowy. Dreszcz gorący, pełen echa rozkoszy.
— Nie! Nie! — krzyknęła, rzucając się gwałtownie ku drzwiom sypialni — wszystko, tylko nie tak...
Ogarnął ją bowiem lęk, że ten wróg, idący z nią do walki, to będą jej zmysły, trzymane jak pantera czarna i tragiczna na uwięzi, w głębi mrocznej i okratowanej prętami klatki.
To był tej kobiety najwyższy lęk.

VII.

W parę dni później Rena poszła do Weychertowej. Nie wiedziała, dlaczego tam idzie. Ale nie mogła wytrwać dłużej w samotności i opuszczeniu. Nawet Ali wyjechał na kilka dni do swej siostry, baronowej Von Dorf, na wieś. Wszyscy gotowali się do letniego wyjazdu. Rena to czuła przez skórę i zdenerwowanie swoje składała na to, iż ona jedna razem z niewolnikami bruku „tkwić“ musi w mieście. Wiedziała jednak, że z jej paczki jest jeszcze Maryla i Weychertowa. Miały one dzieci, a te musiały czekać, aż wakacje pozrywają ich pęta.
W gorące, upalne, pełne burz popołudnie poszła Rena do Weychertowej.
Bez starania ubrała się. Nie miała do tego „smaku“. — Włożyła jakąś suknię, jakiś kapelusz. Widziała się jednak w lustrze interesującą, bladą, z wyrazem jakiegoś zawodu na twarzy.
— Gdybym była mężczyzną — myślała — szalałabym za taką kobietą. Tymczasem ja...
Idąc pełnem słońcem, jakby wyzywając całe piekło i chłonąc je wszelkiemi porami ciała, szydziła:
— No i cóż?... Czyż nie szaleją za tobą? Szaleją! Tylko co? Żenić się nie chcą!
I w jednej chwili miała ochotę stanąć tak na ulicy i zacząć wołać:
— Łaski! Nie znęcaj się nademną!
Jakaś urosła w niej ta druga, która zaczęła smagać ją biczem brutalnej krytyki.
Wlokąc się tak ulicą, potknęła się o jakiegoś mężczyznę.
Był to Ottowicz.
Stał przy jakiejś wystawie sklepowej damskich kapeluszy, w postawie wyczekującej. Był piękny jak zawsze i melancho-