Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/54

Ta strona została przepisana.

róż, co stał na stoliku. Stojąc nad nią obserwowałem przedział jej włosów, długie rzęsy wygięte, lekkie drżenie piersi i jej ręce, te piękne ręce oparte na poręczach fotelu, rozłożone jak w owym dniu i blade jak w owym dniu, w którym „nie różniły się od płótna, chyba tylko kolorytem błękitnym żyłek.“ Och! w owym dniu! Nie upłynęło od niego tydzień jeszcze. Dlaczegóż ten dzień wydawał mi się tak dalekim?
Stojąc po za nią, w tym stanie nadzwyczajnego naprężenia, powiedziałbym, niemal wciąż na czatach, wyobraziłem sobie, że instynktownie może czuje ona niebezpieczeństwo, zawisłe nad jej głową, wyobraziłem sobie, że odgaduję w niej rodzaj nieokreślonej jakiejś przykrości. Raz jeszcze serce moje ścisnęło się nieopisanym bólem.
Nakoniec rzekła mi;
— Jutro, jeśli mi będzie lepiej, wyprowadzisz mnie na taras, na świeże powietrze...
Przerwałem jej.
— „Jutro“ mnie tu nie będzie.
Drgnęła na dźwięk szczególny mego głosu Słuchałem nie słysząc:
— Wyjeżdżam...
Dodałem jeszcze, wysiłkiem gwałtownym chcąc rozwiązać sobie język zdrętwiały, jak u człowieka, co powtórnym ciosem dobić chce swoją ofiarę:
— Wyjeżdżam do Florencyi.
— Ach!