Strona:Harry Dickson -34- Wilkołak.pdf/13

Ta strona została przepisana.

W tym miejscu głos Podgersa załamał się.
— Niech — że pan przestanie, — odezwała się Miss Simpson, — wcale nie chciałam wywoływać tych wspomnień. Czyni mi pan wielką przykrość.
Otyły człowiek spojrzał na nią wdzięcznym i smutnym zarazem spojrzeniem.
— A jednk nie będę tego ukrywał. Tym człowiekiem, tym złym sługą rodziny Simpsonów był Archibald Podgers — mój dziad!
Ziemianin zwrócił się do Dicksona:
— Panowie detektywi niewątpliwie mają już wyrobione zdanie o dziedziczności śród przestępców. Jeżeli mój dziad przed wielu laty był wilkołakiem — to czy nie wynika z tego, że ja nim jestem dzisiaj?... Albo, że przynajmniej jestem reżyserem tej całej komedii?.. Jeśli tak — to proszę mnie aresztować Mr. Dickson. Jestem do pana dyspozycji...
— Nie, odezwła się nagle podniesionym głosem dziewczyna. — Niech pan tego nie czyni Mr. Podgers nie jest zdolny do takiego czynu. Ręczę za to!...
Detektyw uspokoił młodą dziewczynę gestem:
— Nie podejrzewam Mr. Podgersa ani na jotę. Swoją drogą mam nadzieję, że nasz gospodarz potrafi pani okazać swą wdzięczność za tak gorącą obronę.
Opuścili już szkołę i szli drogą wiejską. Podgers był dziwnie wzruszony.
— Mr. Dickson, — szeptał do detektywa, — czy rzeczywiście ta piękna dziewczyna tak powiedziała?... Że nie jestem zdolny do złego czynu?.. I przed tym mówiła, że będzie jej przykro, gdy ja będę miał przykrość... Kto wie?.. Może jeszcze kiedyś skończy się mój zły okres w życiu...
Pożegnali się.
— Tomku, — rzekł Dickson, — trzeba ci wiedzieć, że zagłębiam się w jeden z tych dramatów wiejskich, w których ścierają namiętności i w których na każdym kroku czekają nas inne niespodzianki.
Szli małą uliczką przez miasteczko. Był półmrok, bowiem dwie odległe lampy rzucały tylko słabe i odległe światło. Powietrze było ciężkie.
— Tak, — odparł młody człowiek. — Jakbym, w powietrzu czuł zdradę, jakby gdzieś tuż obok czaił się potwór.
Tom obejrzał się, jakby się lękał, że stanie oko w oko z wilkołakiem.
Oczy młodego człowieka zwróciły się ku innym oczom — pełnym nienawiści.
— Kapitanie Sandbury, — rozkazał detektyw ze zwykływm sobie chłodem. — Proszę mi dać rewolwer!

Kapitan Sandbury już nie przemówi

Stary marynarz westchnął ciężko i zastosował się do rozkazu Dicksona.
Była to broń staroświecka systemu bębenkowego, zardzewiała i niewątpliwie więcej niebezpieczna dla strzelca, niż dla tego w kogo mierzył.
— Co za szaleństwo chciał pan popełnić? — zagadnął go spokojnie detektyw.
Kapitan kilkakrotnie pokiwał głową jakby biadał sam nad sobą.
— Nie wiem sam... Zdaje mi się, że nie byłbym zdolny... Szukałem mordercy mego nieszczęśliwego Jeffriesa. Niegdyś był drugim oficerem na moim pokładzie, jeszcze w tedy, gdy dowodziłem wielkimi transatlantykami...
— I nas, akurat nas, podejrzewa pan o tę zbrodnię, lub choćby o udział w niej.
— Podejrzewam wszystkich. Ale wiem, ,że pan właśnie jakby wziął pod swą opiekę tego nędznika Podgersa. Jestem pewny, że za pana sprawą Podgersowi włos z głowy nie spadnie. Bogaty ma zawsze szczęście i wszędzie znajdzie opiekę.
— Za dużo pan rozumuje, kapitanie. Wiem, że tacy ludzie do zbrodni nie są zdolni. Gotówbym nawet zwrócić panu rewolwer, gdybym tylko wiedział że pan sobie czegoś złego nie zrobi.
— Niech pan zachowa ten rewolwer... Dla mnie i kuli szkoda Nie nadaję się już do niczego więcej, jak do pływania po najmniejszym kanale w całej Anglii.
— Nie należy przesadzać, kapitanie, — uspokajał go detektyw. Nie trzeba wpadać z jednej ostateczności w drugą... Możeby się pan zechciał raczej przyczynić do odnalezienia mordercy pańskiego przyjaciela przez okazanie nam pomocy?..
— Czyżbym się do tego nadawał? — zagadnął detektywa marynarz pełen rezygnacji.
— Wczorajszy pański raport świadczy, że umie pan grupować fakty i wyciągać z nich wnioski. Nie opowiedział nam pan jednak wcale, co o tym wszystkim mówią ludzie z pańskiej flotylli. Przecież muszą mieć jakieś zdanie o tych sprawach...
— Ma pan rację, — potwierdził kapitan, ludzie mówią niejedno, ale są to przeważnie tylko gadania pełne przesądów. Tylko jeden fragment tych opowiadań wydaje mi się godzien zainteresowania panów....
— Słucham pana... Proszę, niech się pan nie daje prosić...
Sandbury przez chwilę, jakby się wahał i namyślał.
— Chodzi o Jeffriesa.
Dickson znów go zachęcił?
— Proszę, słucham pana.
Stary marynarz obejrzał się trwożnie:
— Czy jest to odpowiednie miejsce do powierzenia sobie tajemnic....
Mimo mroku, detektyw spostrzegł, że twarz kapitana była blada jak płótno. A głos jego drżał ze wzruszenia, a może i lęku.
— Nie! — rzekł nagle Sandbury zdecydowanym tonem, — nie! Nie jesteśmy w odpowiednim miejscu, abym mógł panu tę tajemnicę powierzyć!
Detektyw stwierdził, że znajdowali się akurat pod murem, okalającym stary zamek Podgersa. Był to mur wysoki bardzo, zbudowany z szarego kamienia. Droga za miasta kończyła się u stóp tego muru, niegdyś niewątpliwie warownego.
Dickson zwrócił się ostro ku marynarzowi:
— Kapitanie! To nie do nas chciał pan strzelać, a do kogoś innego!
— Co?... Co pan mówi?.. Przecież ja jeszcze nic nie powiedziałem!.. Nic nie powiedziałem!
Ostatnie słowa wydobyły się jego ust jako krzyk prawie. Był przerażony.
Potem obrócił się nagle i nim detektyw zdołał go zatrzymać ruszył biegiem ku zamkowi i znikł w ciemności.
Tom rzucił się za nim w pościg, ale detektyw go powstrzymał.
— Na nic się to nie zda... Ten człowiek już więcej nie przemówi.
— Ale dlaczego tak nagle zbiegł. Co się stało?
— Widzisz tam?... Patrz!
Dickson szeptem wymówił ostatnie słowa,